Oleska Gazeta Powiatowa - ARCHIWUM
Olesno, Lasowice Wlk, Dobrodzień, Praszka, Gorzów Śląski, Radłów, Rudniki, Zębowice


JEDWABNE MUNDURKI LATEM
(Cz. 1. wspomnień Zofii Natkaniec)
     Tym razem w cyklu publikacji związanych ze zjazdem absolwentów oleskiego LO prezentujemy wspomnienia nestorki nauczycieli oleskiego liceum - Zofii Natkaniec, polonistki uczącej w LO w latach 1948-1968.
     Urodziłam się i wychowałam w Zawierciu - mieście, w którym w latach 20. pracowało ponad dziesięć fabryk. Mieszkałam z rodzicami i siostrą w pobliżu jednej z nich. Przypominam sobie dość ciekawą zabudowę naszej dzielnicy przyfabrycznej. Składała się ona z czterech ulic. Każda ulica była przeznaczona dla innej grupy osób zatrudnionych w przemyśle włókienniczym - były to ulice dla: robotników, urzędników, inżynierów. Przy czwartej, największej ulicy mieścił się wspaniały pałac dyrektora, Dom Ludowy (dom kultury), boisko i szkoła.
     Granatowe spódniczki, bluzki z obszyciami...
     Do szkoły powszechnej (podstawowej) uczęszczałam od szóstego roku życia. Nasze klasy mieściły się na parterze i pierwszym piętrze. Drugie piętro zajmowało seminarium nauczycielskie, na ostatnim natomiast znajdowała się aula. Pracownie chemiczne, biologiczne, itp. znajdowały się w suterenach (piwnicach).
     W połowie lat dwudziestych zaczęłam uczęszczać do seminarium nauczycielskiego, w którym nauka trwała pięć lat. W tamtych latach obowiązywała inna nomenklatura w szkole - np. nie mówiło się pierwsza klasa, lecz pierwszy kurs. Tak więc nauka trwała pięć kursów. Dyrektorem naszej szkoły była kobieta, Niemka, nauczycielka języka niemieckiego. Przedmioty były podobne do dzisiejszych, ponadto obowiązkowo nauka gry na skrzypcach, śpiew, robótki ręczne np. haftowanie. Lekcje trwały od rana do 13.30. Nigdy nie zapomnę naszego codziennego ubrania - granatowe spódniczki i bluzki z białymi, marynarskimi obszyciami, czarne pończochy i czarne pantofle; w lecie można było ubrać białe, jedwabne mundurki. Tak musiałyśmy być ubrane nawet podczas spacerów po mieście. Najprzyjemniejsze w szkole były wycieczki. Niestety były one drogie i nie wszystkich było na nie stać. Jedna wycieczka kosztowała ok. 120-130 zł. W trakcie jednej z wycieczek zwiedziłyśmy prawie pół Polski, ponieważ były to wycieczki nawet dziesięciodniowe.
     Naukę w seminarium kończyła matura, która przebiegała na podobnych zasadach jak dzisiaj - pisemna i ustna, a zdałam ją na szczęście bez problemu.
     Nauczycielka osiemnastoletnia
     Pracę jako nauczycielka zaczęłam w Częstochowie na Rakowie w wieku osiemnastu lat. Można powiedzieć, że dopisało mi szczęście - jako jedna z nielicznych osób z kursu otrzymałam etat nauczycielski. Bezrobocie pierwszej połowy lat trzydziestych dosięgało również nauczycieli. Później pracowałam przez kilka lat w Konopiskach, tam też poznałam swojego męża. Muszę też wspomnieć, że pensja nauczyciela w tamtych czasach była bardzo wysoka. Za pierwszą wypłatę, która wynosiła 176 zł, kupiłam sobie piękne futro. Następnie pracowałam w Przyrowie, miasteczku mniejszym o połowę od Olesna, a tuż przed wybuchem wojny w Krzepicach.
     Tułaczka
     We wrześniu 1939 roku, kiedy rozpoczęła się wojna, podzieliłam los uciekinierów, tułaczy. Z dwójką malutkich dzieci i moją matką dotarłam do Częstochowy, a następnie do Zawiercia. Mieszkałam u swojej cioci. Po dwóch tygodniach udałam się do Skały, do miasteczka pod Krakowem, gdzie prawdopodobnie miał znajdować się mój mąż. Droga do Skały była bardzo trudna. Jechałam zatłoczonym autobusem z setką innych ludzi. Autobus dojechał do Pilicy późnym wieczorem, kierowca tam oświadczył, iż dalej nie pojedzie, ponieważ obawiał się niemieckich nalotów. Wszyscy wysiedli i uciekali dalej polami. Znalazłam furmankę, którą udało mi się dostać do Skały do moich teściów. Przebywałam u nich około jednego miesiąca, mąż tam jednak nie dotarł. Kiedy wkroczyli Niemcy większa część Skały została spalona. Zmuszona zostałam do dalszej tułaczki, wynajmując kolejne furmanki, powróciłam do Krzepic i tam przeżyłam całą wojnę.
     Ale niestety już po kilku tygodniach mój mąż został wezwany na konferencję nauczycieli.. Był to tylko podstęp - w czasie tej niby-narady został aresztowany i zesłany do obozu SS Wrocław - Lissaa. Pracował przy kopaniu okopów. Praca tam była bardzo ciężka. Po kilku miesiącach udało mu się wrócić, zatrudnił się jako pracownik zmilitaryzowanej wówczas kolei. Szkoły były zamknięte, stąd nie pracowałam jako nauczycielka. W 1942 roku nastąpiło wysiedlenie. O godzinie 4 nad ranem przybyła grupa esesmanów i żandarmów, którzy wyrzucili mnie z mieszkania. Sytuacja była bardzo groźna, część mieszkańców wywieziono ciężarówkami na roboty do Niemiec.
     Przeżyłam też chwile grozy. Jeden z esesmanów przyłożył mi lufę pistoletu do skroni, pytając o gospodarza, który wcześniej ostrzeżony, zdążył zbiec. Uratował mnie jednak Ślązak asystujący żandarmom, który odwrócił uwagę esesmanów. Kiedy ten odszedł, kazał mi uciekać i ukryć się. Były też i zabawne sytuacje, np. kiedy przesłałam pracującemu w Bielsku mężowi paczkę, w której znajdowała się trudno dostępna i zakazana kiełbasa. Przed pocztą zostałam zatrzymana przez żandarma. Zapytał mnie czy przypadkiem w paczce nie znajduje się kiełbasa. Odpowiedziałam, że nie, więc powinien mnie puścić wolno. Żandarm mi uwierzył i nawet sam nadał tę paczkę na poczcie. Teraz chce mi się śmiać, kiedy pomyślę, że "postrach okolicznej ludności" sam łamał prawo.
     W Krzepicach prowadziłam tajne nauczanie, zdając sobie sprawę z niebezpieczeństwa, groźby zesłania do obozu.. Dzieci chętnie uczyły się, a ja miałam źródło utrzymania. Matki w ramach wdzięczności przynosiły mi np. wełnę lub produkty żywnościowe.
     Po wojnie...
     Po zakończeniu wojny, w 1945 r zaczęłam pracę w szkole w Kukowie, gdzie pracowałam do połowy 1948 roku. W tym czasie mąż, jako absolwent Instytutu Pedagogicznego w Katowicach objął posadę dyrektora w oleskim liceum. Wraz z całą rodziną przenieśliśmy się do Olesna, gdzie podjęłam pracę jako nauczycielka języka polskiego, początkowo w Szkole Podstawowej nr 1 i równocześnie w Liceum Ogólnokształcącym, w którym pracowałam aż do przejścia na emeryturę....
     Zofia Natkaniec.
      współpraca: Wojciech Proszewski (LO)
     (OGP 37/styczeń 2002)




Życie spełnione

     Publikację wspomnień nestorki nauczycieli oleskiego liceum - Zofii Natkaniec, polonistki uczącej w LO w latach 1948-1968, rozpoczęliśmy miesiąc temu. Dziś zapraszamy do lektury części drugiej. Jest rok 1948...
     Trudna decyzja
     Muszę przyznać, że przeniesienie się do Olesna była to trudna decyzja. Braliśmy pod uwagę to, że przeżyłam wojnę w Krzepicach i byłam związana emocjonalnie z tamtejszymi mieszkańcami, ale z drugiej strony, pragnęłam zatrzeć wiele tragicznych wspomnień. Chciałam też, żeby dzieci zapomniały o całym złu, które wyrządziła wojna. Poza tym mąż dostał nominację na dyrektora nowo tworzącego się liceum ogólnokształcącego. W ówczesnych czasach ważną rolę odgrywały również warunki sytuacyjne w Oleśnie, np. bliskość dworca kolejowego. Komunikacja autobusowa i samochodowa nie była rozwinięta w ogóle. To i jeszcze inne czynniki braliśmy z mężem pod uwagę przy podejmowaniu decyzji o zamieszkaniu w Oleśnie.
     Miasto zobaczyłam pierwszy raz w 1948 roku. Lecz prawdę mówiąc, na początku nie wiedziałam, czy będę mogła żyć w tym mieście. Wrażenie było wstrząsające. Na miejscu dzisiejszego boiska przy liceum były ślady po okopach. Nie było rynku, tylko zgliszcza i ruiny budynków. Przez kolejnych 10 lat miasteczko było odbudowywane. Pracowali wszyscy, w tym również młodzież licealna. Kiedy mój mąż kończył pracę jako dyrektor, w roku 1958, szkołę otaczało już boisko szkolne i korty tenisowe.
     Nie znosiłam matematyki
     Moimi przedmiotami były język polski i historia. Nie znosiłam matematyki, choć mój mąż jej uczył. W latach 1949 - 1950 uczyłam w Szkole Podstawowej nr 1. Od 1950 roku, aż do końca uczyłam w liceum. Dopiero po przejściu na emeryturę uczyłam w Szkole Podstawowej nr 3. Kiedy przyszłam do liceum, byłam jedyną polonistką. Prowadziłam także bibliotekę.
     Przez kilka pierwszych lat, w soboty i niedziele uczyłam na kursach kwalifikacyjnych dla nauczycieli szkół podstawowych, gdyż takich brakowało w powiecie i okolicy. Zdobywali oni umiejętności pedagogiczne i średnie wykształcenie nauczycielskie. Zajęcia te były hospitowane systematycznie przez naczelnika Wydziału Edukacji z Kuratorium w Opolu. Chodziło o zapewnienie odpowiedniego poziomu kształcenia. Ja jako żona dyrektora mogłam być zbyt pozytywnie oceniana przez męża, dlatego to ja "byłam wyróżniana".
     Zespół taneczny
     Prowadziłam koło polonistyczne, na którym uczestnicy rozszerzali swoje umiejętności polonistyczne i literackie. Ale na tym nie kończyły się zajęcia dodatkowe. Założyłam zespół taneczny. Wszystkie figury taneczne podpatrzyłam podczas występów zespołu "Mazowsze" i później "Śląska". O regionalne stroje w dużej mierze starałam się sama. Trzeba było jeździć po buty do Kluczborka. Część strojów uszył krawiec teatru z Opola, część wykroiła moja mama, a szyli sami rodzice. Na przeglądzie zespołów tanecznych w Opolu zdobyliśmy duże uznanie i pierwsze miejsce wśród startujących. Prowadziłam też dwa razy kolonie oświatowe dla młodzieży z całego województwa. Do tego dochodziły jeszcze gazetki, apele i przygotowywanie młodzieży do matury. Wiele czasu zajmowało przygotowanie recytacji i oprawy słowno-muzycznej licznych akademii.
     ... tyle obowiązków
     Mój dzień pracy wyglądał wtedy tak: od rana zajęcia lekcyjne, później biblioteka, kółka zainteresowań itp. Wolnego czasu nie miałam prawie wcale. Codziennie wieczorem, około godziny dziesiątej siadałam w kuchni, tak aby nikomu nie przeszkadzać, i poprawiałam zeszyty uczniów. Kończyłam zwykle po godzinie pierwszej w nocy. Kiedy starczyło mi jeszcze czasu - uczyłam się. W tym czasie bowiem podwyższałam swoje kwalifikacje. Dla zdobycia dyplomu nauczyciela szkoły średniej zdawałam egzaminy po każdym z kursów wakacyjnych i ostatecznie w instytucie w Warszawie.
     Z perspektywy czasu dziwie się, że mogłam pogodzić tyle obowiązków. Byłam młodsza i miałam w sobie więcej werwy i energii, ale byłam jednak matką czwórki dzieci. Cały czas miałam wychowawstwo i starałam się organizować uczniom wyjazdy do opery do Wrocławia i zachęcać ich do częstszego obcowania z kulturą. Stąd też uczestniczyliśmy prawie w każdej imprezie organizowanej w Oleśnie, a było ich o wiele więcej niż dzisiaj, np. czasami operetka przyjeżdżała do Olesna do Domu Kultury.
     Gdybym miała znów wybierać...
     Często młodzież zostawała ze mną na przerwach. Gaworzyliśmy wtedy. Młodzi ludzie zwracali się do mnie z wieloma problemami. Wydaje mi się, że miałam dobry kontakt z młodzieżą, że rozumiałam młodzież, a młodzież rozumiała mnie.
     Na języku polskim kładłam głównie naciska na gramatykę, lecz tak naprawdę chciałam aby uczniowie zapamiętali mnie jako dobrą polonistkę, na którą zawsze mogli liczyć. Starałam się im również przybliżyć nie tylko arcydzieła literatury, ale zachęcić do obcowania z lekturą.
     Swoje życie uważam za spełnione. Gdybym miała jeszcze raz wybierać zostałabym nauczycielką języka polskiego.
     Zofia Natkaniec (OGP 38/luty 2002)
      (Oprac.: Wojciech Proszewski)